Rekordowa wyprawa pełna przygód
-
DST
226.90km
-
Czas
10:16
-
VAVG
22.10km/h
-
VMAX
60.00km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
Sprzęt No Saint Urian - już nieistniejący
-
Aktywność Jazda na rowerze
Postanowiłem jakiś czas temu, że pojadę nad morze rowerem. Tej nocy spełniłem swoje postanowienie. Wszystko wyglądało tak: Postanowiłem jechać w nocy, w dzień powszedni ze względu na kilka czynników.
Po pierwsze: Prawie całkowity brak samochodów
Po drugie: Z reguły noce są bezwietrzne
Po trzecie: W nocy nie ma upałów
Po czwarte: lubię jeździć w nocy
A więc wieczorem przygotowałem sobie plecak do wyjazdu, zapakowałem kiść bananów (chyba z 7 szt) 12 batoników musli z biedronki :P 2x Napój energetyzujący (co okazało się błędem, lepsza była by zwykła woda z cukrem i cytryną). Plecak ważył sporo ale wraz z upływem czasu jego waga miała maleć, więc się tym specjalnie nie przejąłem. Około godziny 21:00 ruszyłem w drogę.
Trasa wyglądała tak:
Po przejechaniu około kilometra spotkałem znajomą, która gdy usłyszała gdzie i czym jadę nie mogła uwierzyć :D Chwilę pogadałem i ruszyłem dalej. Gdy dojeżdżałem do Koronowa było już ciemno, czas było odpalić lampę. Uruchomiłem ją na 50% gdyż miałem jechać ze światłem około 7h, na 100% lampka tyle nie wytrzymuje ( a chciałem jeszcze zostawić trochę prądu w pakiecie do ładowania GPS i telefonu).
Od Koronowa już z włączonym GPS ruszyłem w kierunku Tucholi. Na gpsie nie wyznaczyłem od razu całej trasy, tylko wyznaczałem ją krokami co 30-50km (aby przełamywać bariery psychiczne ( wiadomo, że lepiej gdy widzi się 50 km do pokonania a nie 250 :D ). Do Tucholi dojechałem około pierwszej w nocy. Zrobiłem sobie tam krótki 10 minutowy postój na jedzenie i picie.
Potem wyznaczyłem trasę na Czersk i ruszyłem dalej. Co do ruchu samochodowego to wcale się nie pomyliłem, samochody mijały mnie może kilka razy na godzinę max. Około godziny drugiej w nocy przyszedł pierwszy kryzys. Zabrakło mi motywacji aby jechać dalej, co chwila zatrzymywałem się z byle powodu, byle nie jechać dalej. Około trzeciej w nocy zaczęło też dawać znać o sobie pragnienie snu. Zadania nie ułatwiało to, że trasa ma przewyższenie c.a 770m i praktycznie przez pierwsze 180km jest cały czas pod górę. Mimo wszystko dziwiłem się, że potrafiłem jechać pod górki z prędkością 30km/h gdzie normalnie jechałbym pewnie z 20km/h. Wracając do trasy, jakoś udało mi się przełamać kryzys i w końcu dojechałem do Czerska.
Standardowo zrobiłem tam sobie odpoczynek. Zjadłem dwa kolejne banany i batonika musli, popijając izotonikiem który się skończył, więc przelałem drugi z plecaka do bidonu. Po odpoczynku zrobiło się parę kilo w plecaku mniej :) Teraz wyznaczyłem trasę do Kościerzyny i ruszyłem. Ten Odcinek trasy przejechałem całkiem sprawnie mimo że było to więcej km niż z Tucholi do Czerska. Powoli zaczynało się robić jasno i mogłem podziwiać co raz piękniejsze krajobrazy. Niestety nie było czasu na robienie zdjęć. Izotonik który wlałem do bidonu był beznadziejny, nie dało się tym napić.. Postanowiłem wylać go w cholerę i kupić na pierwszej lepszej stacji normalną wodę mineralną. Niestety stacji po drodze nie było więc sporo km jechałem bez picia.
Po dotarciu do Kościerzyny bardzo źle się czułem. Usiadłem w pewnym momencie i powiedziałem sobie, że nie ruszę dalej dopóki nie zjem czegoś normalnego. Pomiędzy Czerskiem a Kościerzyną nie czułem się najlepiej, praktycznie rzygałem na widok bananów i batoników, chciałem w końcu zjeść chociażby głupiego hotdoga z Orlenu (tylko to było dostępne o godzinie 5 rano). Wyznaczyłem więc na gps najbliższy POI Orlen i ruszyłem. Szybko dotarłem na miejsce bo stacja była tylko 1,5km od miejsca mojego zatrzymania. Po zjedzeniu hotdoga i wypiciu pół litra wody mineralnej od razu poczułem się lepiej.
Mogłem ruszać dalej. Jako, że było już jasno, mogłem poświęcić resztę pakietu na ładowanie GPS. Ten Odcinek trasy był dla mnie najgorszym koszmarem. Mimo że według bikemap.net miało być z górki. Takiego wała, było kilka zjazdów ale generalnie znów cały czas piąłem się pod górkę. Miałem już powoli dość. Około godziny ósmej rano dotarłem do Lęborka. Teraz został mi już tylko krótki (32km) odcinek do Łeby. Niestety, asfalt był tak dziurawy, że ten krótki kawałek był drogą przez mękę. Dodatkowo prowadzone są tam roboty drogowe i samochody praktycznie sie o mnie ocierały, no i ten deszcz... W końcu, po pokonaniu 226km (według bikemap.net wychodziło 232, być może gdzieś gps skrócił mi drogę) dotarłem do Łeby. Dodam, że dotarłem cały przemoczony i zziębnięty bo od Lęborka zaczęło lać jak z cebra i nie przestało aż do końca dnia. Wybrałem chyba najgorszy możliwy dzień na przyjazd nad morze. Nie mam z tego powodu nawet zdjęć bo po pierwsze już mi się nic nie chciało (po za spaniem) a po drugie nigdzie się nie ruszałem, tak lało.... Żałuję teraz, że się jednak nie przemogłem i nie pojechałem porobić jakichś fotek.
Najgorsze miało być jednak jeszcze przede mną. W Łebie spotkałem się ze znajomymi, którzy są tam na wakacjach. Posiedziałem pogadałem i postanowiłem ruszać z powrotem. Oczywiście o powrocie rowerem nie mogło być mowy ze względu na pogodę więc wybrałem pociąg. Z Łeby szynobusem dostałem się do Lęborka. Fajna sprawa, bo szynobusy z PESY mają wieszaki na rowery. Na dworcu w Łebie
© PichulecNa stacji w Lęborku
© Pichulec
W Lęborku dowiedziałem się, że pociąg do Bydgoszczy jedzie dopiero o 19:26, przypomnę, że była wtedy godzina 12 w południe. Co tu robić przez 7h gdy zmęczenie sięga zenitu, oczy same się zamykają a jednocześnie zdrowy rozsądek podpowiada, że dworzec pkp to nie najlepsze miejsce na spanie o ile nie chce się zostać okradzionym.... Postanowiłem więc zagadać do dziewczyn siedzących obok mnie. Okazało się, że jadą do Żagania, zostały okradzione i ogólnie nie fajnie. Pociąg miały kilka minut po 14 więc do tego czasu czas upłynął mi całkiem szybko. Później zagadałem do rodzinki z dzieckiem siedzącej niedaleko mnie, widziałem, że przysłuchiwali się mojej rozmowie z dziewczynami i tez zagadywali :) Okazało się, że czekamy na ten sam pociąg tyle, że ja wysiadałem w Bydgoszczy a oni dopiero w Rzeszowie - kawał drogi. Fajnie, pomyślałem sobie, przynajmniej będzie z kim pogadać. Gdy minęło około 5h czekania, bylem już tak zmęczony, że powiedziałem sobie: pal licho, muszę chociaż na chwilę się kimnąć. Poprosiłem moich nowych znajomych aby rzucili okiem na rower i mój plecak i przymknąłem oczy. Gdy je otworzyłem okazało się że minęło 1,5h i zostało pół godzinki do pociągu :D Btw, tak obskurnej stacji jak ta w Lęborku jeszcze nie widziałem, nie ma nawet porządnej poczekalni, trzeba siedzieć na dworze. Na dworze niestety było bardzo zimno. Kładłem sobie plecak na kolana aby choć ciutkę się ogrzać (przypominam, że byłem w krótkich spodenkach kolarskich).
O 19:26 zgodnie z planem przyjechał w końcu upragniony pociąg, chwilę wcześniej poznałem też bardzo fajną młodą kobietkę, która jechała do Tczewa ( Pozdrawiam jeśli to czytasz Edytko ;) )
W bardzo miłej atmosferze upłynęły mi na rozmowie z nią pierwsze dwie godziny podróży. Wszystko było by cacy gdyby nie perypetie z rowerem. Mimo że kupiłem bilet na rower, to nie było dla niego miejsca. Nie było wagonu rowerowego. Postawiłem go więc w przedsionku przedziału i przypiąłem linką. Okazało się, że kierownikowi pociągu przeszkadzał w tamtym miejscu i zaczęła nim szarpać (przypiąłem do rozsuwanych drzwi od przedziału sypialnego). Gdy poszedłem zobaczyć, po kilku stacjach czy rower jest jeszcze na miejscu, zobaczyłem obraz nędzy i rozpaczy. Rower był wykręcony w nienaturalnej pozycji a uchwyt od gps ledwo się trzymał. Poszedłem więc do kierownika pociągu i zjebawszy go najpierw zapytałem jak to jest, że kupując bilet na rower nie ma na niego miejsca. Kierownik powiedziała (to była kobieta), że ją to nie interesuje. Ja w takim razie klnąc jak szewc powiedziałem, że zabieram rower do przedziału (który jakiś czas wcześniej się zwolnił, wcześniej stałem z Edytką na korytarzu). Ona na to, że mam sobie go zabierać do przedziału jak chcę. Więc zabrałem. Dodam, że jakiś czas przed tym zajściem pytałem kolegę kierowniczki, czy mogę zabrać rower do przedziału. Kategorycznie zabronił. I gdzie tu logika??
Gdy Edyta wysiadła w Tczewie zostałem sam z rowerkiem w przedziale, pod koniec mojej trasy dosiadł się tylko sympatyczny Bułgar który całkiem dobrze mówił po Polsku. Pogadaliśmy, trochę i w końcu dojechałem do Bydgoszczy. Teraz tylko jeszcze dostać się do domu, do ciepłego łóżeczka. Dosłownie o tym marzyłem. Podsumowując, mimo niepogody, wyprawa bardzo udana no i pobity osobisty rekord długości przejazdu. Zrobiłem 226.9km w 10h i 16 minut. W dodatku ponad 180km non stop pod górkę. Obawiam się, że dłuuuugo tego nie pobiję.Nowy rekord przejazdu
© Pichulec
Kategoria Dłuższe wyprawy, Życiówka
komentarze
Czersk bardzo fajne miasto (pisalam o nim prace bgr;)) znam tamtejsze okolice i zaluje ze nie moge pojezdzic po Borach Tucholskich, poki co zostaja mi tylko szkockie pagorki;/ a mam ich juz na prawde serdecznie dosc;/
Pozdrawiam i zycze kolejnych rekordow;)
Też chodzi mi po głowie podobny pomysł, tylko że ja jadę w drugą stronę ;) Nad Soline.
Serdecznie pozdrawiam :)
Po godzinie 12 masz z Lęborka dwa pociągi do Bydgoszczy z przesiadką w Gdyni - o 12:21 i 14:26 - jechałbyś wtedy wygodnie w przedziale bagażowym za mniejsze pieniądze. W Lęborku stacja PKP nie jest aż taka zła... bywają o wiele gorsze ;)
Gratuluję osiągnięcia! Jutro też wybieram się na życiówkę, więc trzymaj kciuki. :)